Walczę ze złem i zwiększam ilość dobra we wszechświecie.

Archive for Kwiecień, 2012

Antykonsumpcjonizm w służbie kapitalizmu

Krąży taka idea, że jest w świecie konsumpcjonizm i antykonsumpcjonizm, które w sercach naszych walczą o dominację. Konsumpcjonizm jest wspierany przez złe korporacje, które chcą tylko dobrać się do naszych pieniędzy; antykonsumpcjonizm natomiast to ideologia oporu, szlachetny bój z kapitalizmem. Konsumpcjonizm to McDonald’s, nowy ajfon co rok, wakacje w konglomeracie turystycznym za płotem i bez kontaktu z lokalsami, przemysłowy chów zwierząt i przeklejanie z Worda do Corela za szarą ścianką działową w korporacji. Antykonsumpcjonizm to slow food, stary telefon z wyłącznie rozmowami i smsami, wędrówki po Bieszczadach z gitarą, weganizm i rozwijająca praca w NGOsie, przynosząca pożytek ludzkości.

Taki ogląd sytuacji, współczesna reinterpretacja toposu walki materii z duchem, jest bardzo atrakcyjny; atrakcyjne jest, jak małym kosztem można stać się osobą etyczną; nawet nie stosując się w praktyce do antykonsumpcjonistycznych ideałów, szlachetnie jest wspierać je dobrym słowem. Mało kto przyzna się do konsumpcyjnego stylu życia; ideały trzeba mieć – celebryci, wiodący ostentacyjnie konsumpcyjne życie, będą często twierdzić, że nie zależy im na pieniądzach; istnieją formy antykonsumpcjonistycznej konsumpcji – np. bale charytatywne, na których konsumuje się, żeby pokazać, jak bardzo gardzi się konsumpcjonizmem. W teorii każdy jest antykonsumpcyjny. Takie postawienie sprawy jest rzecz jasna wspieraniem kapitalizmu – korzysta na nim jedynie The Man.

Oczywiście żeby z czegoś rezygnować, trzeba mieć z czego rezygnować. Każda konsumpcja ma dwa składniki, input i output: piniądze, które zarabiamy oraz piniądze, które wydajemy. Retoryka antykonsumpcjonistyczna jest niby skierowana głównie przeciwko wydawaniu: zamiast dążyć do nabywania jak największej liczby przedmiotów, mielibyśmy poprzestać na tym, co mamy. Co nieuchronnie prowadzi do pytania: co mamy? Antykonsumpcjonista typowy przywołuje w tym momencie straszaki – Kasię Tusk albo wspomnianego już bezimiennego pracownika korporacji, wypruwającego sobie żyły, żeby za gruby szmal handlować akcjami po 12 godzin dziennie: nie powinniśmy takich figur naśladować. Co jest jak splunięcie w twarz, bo wobec rosnącej prekaryzacji i rozwarstwienia dochodów coraz więcej ludzi musi tak czy inaczej pracować coraz więcej w coraz gorszych warunkach; nie żeby spełnić wygórowane zachcianki, tylko żeby w ogóle jakoś wyżyć. Mało kto ma wybór między odmóżdżającą korpopracą a ciekawą pracą marzeń; większość wybiera między odmóżdżającą korpopracą a żadną pracą.

Co więc mamy? Mamy jak najmniej zarabiać i się z tym godzić, bo głupio powiedzieć, że się chce mieć więcej. Wydawać i tak będziemy, bo jesteśmy nauczeni udawać, że mamy więcej niż mamy; że mamy wystarczająco dużo; że nie chcemy mieć więcej – w końcu nie mamy nastawienia konsumpcyjnego. Spytanie się kogoś o zarobki jest grubym nietaktem; o stanie posiadania innych wnioskujemy pośrednio, z tego co nam pokazują. Łatwo ten obraz fałszować – w moim otoczeniu: np. strategicznie kupionym iPadem; znane są przypadki, gdy jednorazowe wydanie 10 zyka na flaszkę odpowiedniego piwa miało moc przekonania, iż w ogóle nie zna się trosk materialnych! W ogłoszeniach o naborze do pracy nie podaje się widełek cenowych; na rozmowach kwalifikacyjnych zaniżamy swoje stawki, bo przecież musimy konkurować cenowo. Nie wypada się przyznać, że zarabia się mało, że pracuje się na oszukańczą umowę.

Antykonsumpcjonizm przyczynia się wręcz do sytuacji, że całe mnóstwo osób jest gotowe pracować za darmo: doktoranci, młodzi naukowcy, stażyści. Bo przecież zależy im na rozwoju, prestiżu albo dobru świata; na własne oczy widziałem, jak pewna znana poetka gorzko przeżywała, że wydrukowała wiersze w czasopiśmie wypłacającym honoraria autorskie, a nie w takim, gdzie publikuje się dla chwały poezji. Jakby sukces był czymś złym.

Dialektyka własności i krytyka własnościowego rozumu

Zabawne, jak dyskusje nad konkretnymi problemami odlatują w metafory, porównania i poszukiwanie ogólnych zasad pozwalających sprawiedliwie rozsądzić każdą sprawę. Nie wiem, czy to specyfika Naszych Czasów, czy zawsze tak było; próbowałem kiedyś tę sprawę jakoś opisać, ale z opisu jestem zadowolony tak sobie. Tak czy inaczej – zabawne, jak te metafory, porównania i poszukiwania mogą się całkowicie oderwać od materialnej rzeczywistości (sorki za namestyzm) dyskutowanej sprawy. Ostatnimi czasy widać to znakomicie w dwóch sprawach – squattersów i reprywatyzacji nieruchomości.

Ogólną zasadą jest w tym wypadku prawo własności, a na jego poparcie jest wizja squattersów wdzierających się spokojnemu mieszczaninowi do mieszkania, kiedy ten na chwilę spuści je z oka, i nakazujących mu wypierdalać. Nie ma znaczenia fakt, że squaty powstają nie w używanych mieszkaniach, lecz w pustostanach (zapraszam na spacer po mojej okolicy – to nawet nie połowa opuszczonych budynków w promieniu kilkuset metrów od mojego bloku, samo centrum Warszawy jak widać); ani fakt, że to samo prawo własności służy jako uzasadnienie w takiej właśnie sytuacji, gdy ktoś zajmuje budynek i każe jego dotychczasowym lokatorom wypierdalać – może to być znany warszawski kamienicznik chcący się pozbyć Jolanty Brzeskiej, a mogą to być pogrobowcy feudalizmu, chcący się pozbyć muzeum.