Walczę ze złem i zwiększam ilość dobra we wszechświecie.

Najnowsze

Czy patriarchat szkodzi mężczyznom?

W tych czasach doszło do zwyrodnienia debaty politycznej – jest wyraźna tendencja do sprowadzania każdego systemowego problemu do poziomu jednostkowego i rozważania, czy jednostka, dzięki swoim talentom i ponadprzeciętnej pracy, może ten problem przezwyciężyć. Takie terminy, jak szowinizm albo seksizm, rozumiemy teraz jako określenia indywidualnej postawy, jakiegoś „nielubienia kobiet”; a tak naprawdę problemem jest patriarchat, czyli cały system organizacji społeczeństwa tak, że kobiety muszą więcej pracować za mniejsze pieniądze, wykonywać więcej prac domowych, mają mniejsze perspektywy awansu i samodzielności oraz są poddawane różnym formom kontroli ze strony mężczyzn i państwa.
Taki system jest korzystny dla prawie* wszystkich mężczyzn: starając się mniej, dostajemy tyle samo albo i więcej. W zamian za mglistą obietnicę wniesienia szafy na czwarte piętro i za istnienie żołnierzy i górników, możemy otrzymywać codzienne usługi – a jeśli z nich zrezygnujemy, to i tak dostajemy punkciki za swoją dobrą wolę (ja np. dostałem parę razy uszanowanko, że się „tak ładnie dzieckiem zajmuję”, a po prostu trzymałem je na rękach czy byłem z nim na spacerze).
Dlatego tak strasznie śmieszą i irytują mnie próby rekrutowania facetów do feminizmu hasłem, że „patriarchat szkodzi też mężczyznom” – no, może jakoś tam szkodzi tym nieszczęsnym górnikom (chociaż pewnie bardziej szkodzi im łamanie praw pracowniczych i przepisów BHP w kopalniach) i żołnierzom (chociaż w czasie pokoju żołnierka to znakomity wybór zawodu dla proletariuszy), ale ogółowi mężczyzn mnóstwo daje. Właśnie dlatego trzeba go zniszczyć, że jest niesprawiedliwy wobec kobiet.
Tak więc: nie wszyscy mężczyźni to szowiniści, ale wszyscy na szowinizmie zyskują kosztem kobiet.
*Prawie – bo z poprawką na mężczyzn transpłciowych i homo- lub biseksualnych, którzy trochę zyskują, a trochę tracą

Bingo fandomowego butthurtu

Taki obrazek znalazłem w internetach, to szeruję:

butthurtb648_gs

O czym jest „Ida”?

„Ida“ to film o zniszczeniu żydowskiej tożsamości przez polskość i Polaków.

Wanda Gruz w perwersyjny sposób realizuje schemat polskiego bohatera romantycznego: wiedziona poczuciem obowiązku porzuca rodzinę, aby walczyć o Polskę. Rodzinę tę traci na dobre, ale po zwycięstwie angażuje się w dzieło odbudowy kraju – niestety dla niej okazuje się jednak, że niedobrej służyła sprawie, że nie o taką Polskę walczyli Polacy (przynajmniej w swoich opowieściach, przecież aparat Polski Ludowej tworzyli prawie wyłącznie Polacy). Jej rezygnacja z żydowskości nie skutkuje żadną integracją, nie przynosi nic dobrego jej ani Polakom: osamotniona Wanda dogorywa gdzieś na marginesie; wyrzucona poza nawias polskości, zinternalizowała polski, antysemicki obraz Żydówki: resztki swojej żydowskości realizuje, upijając się i rozpijając porządnych, polskich mężczyzn, a potem uwodząc ich z niesłowiańską przecież lubieżnością.

Z idą natomiast jest łatwiej: zostaje włączona w polskość, ale za cenę całkowitego wymazania żydowskości (albo wręcz cech osobniczych). Tymczasowe zaburzenie tego stanu rzeczy, będące tematem filmu, i jej chwilowy bunt, będą służyć tylko skuteczniejszemu trzymaniu jej na uwięzi, jako ułuda dokonania wyboru (faktycznie go przecież nie miała) i straszna tajemnica, o której zachowanie będzie musiała całe życie zabiegać, tym bardziej więc dopasowując się do polskich oczekiwań.

Filmowi Polacy nie tylko wymordowali rodzinę Wandy i Idy, ale także odebrali im ich dziedzictwo, zastępując autentyczną żydowską pamięć jej atrapą „made in Poland“. Ten wątek podejmuje też film na metapoziomie – w końcu jest to opowieść Polaków o Polakach, w której żydowskość została potraktowana instrumentalnie jako pretekst.

Zdradzeni przez Ciechana

Właśnie przewala się fala oburzu na właściciela browaru w Ciechanowie, a ostatnie wylanego krople piwa spływają rynsztokami koło modnych warszawskich knajp. Co wzbudziło tak masową etyczną mobilizację subkultury hipsterów? Tzn. wiadomo, że homo- i transfobiczne głupoty wygadywane przez Jakubiaka, ale przecież nie pierwszy to ani jedyny obskurant wśród elity Polski.

Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zahaczyć o fundamentalną kwestię: kto jest hipsterem? Jakie są fundamentalne wartości hipsteryzmu? Otóż uważam, że jednym z filarów jest dążenie do zmiany świata na lepsze przez ukierunkowanie indywidualnej konsumpcji ku etyczności; to znaczy: wydaj więcej, poświęć czas, ale kup lokalne, niepryskane, prospołeczne, antykorporacyjne, autentyczne. Wiąże się z tym nieufność wobec masowych marek, oznaczeń handlowych i korporacji – na propsie jest drajw do niszy, wynikający nie z, jak się to często upraszcza, bezmyślnego elitaryzmu, tylko z impulsu etycznego, bo przecież mejnstrim jest opanowany przez siły kapitalistycznego zła, od którego uciekaj. Który to impuls wyradza się często w bezmyślny elitaryzm – to nie jest już ruch alterglobalistyczny przełomu wieków, a tylko ideologiczna popłuczyna po nim; naprawianie świata stało się indywidualną sprawą poszczególnych osób, wybierających etyczność jako lajfstajl. Oczywiście musi pojawiać się napięcie między niszowością a mejnstrimizacją: jeśli drajw do niszy ma zmienić świat, to nisze powinny się zmejnstrimować, ale mejnstrimując się, ulegają zepsuciu.

Ciechan to idealny produkt dla hipsterów – marketowany pod hasłami sprzeciwu wobec masowej produkcji w dużych browarach, powrotu do korzeni browarnictwa, sztuki piwowarskiej. Mała firma, produkt polski, walczący z globalnymi Goliatami. Właściciel musi zdawać sobie sprawę, jak ważne dla sukcesu jego marki jest pozostanie w niszy (albo na granicy między niszą a mejnstrimem) – w końcu kiedy piwo niepasteryzowane weszło do mejnstrimu, zrezygnował z tego określenia. To piwo jebiące starą ścierą, więc jego picie nie będzie przyjemnością dla zwykłego, masowego konsumenta, ale może stanowić jouissance dla etycznego znawcy.

Co więc mogło pójść nie tak? Ciechan powinien zmieniać ze swojej niszy świat na lepsze, a wtem (wcale nie wtem – że Jakubiak wspiera skrajną prawicę, to już było wiadomo w zeszłym sezonie) okazuje się, że i tak walczy w służbie zła.

Wielka pustka

Bohaterów „Jetlagu“ Michała R. Wiśniewskiego łączy przede wszystkim poczucie beznadziei i samotności. Ci z głównej linii fabularnej, połączeni przypadkową, powierzchowną znajomościa udającą przyjaźń, próbują bez większego sukcesu uciekać przed nim w gotowe formy (najbanalniejsza – konserwatywne małżeństwo; miłość „od pierwszego wejrzenia“ do widzianej przez chwilę dziewczyny), znane z kolorowych żurnali (seks z dwiema kobietami naraz) albo z mediów liberalnych (internetowy startup). Ci z krótkich opowiadań wplecionych między rozdziały linii głównej najczęściej sami w nie wpadają, goniąc za absurdalnymi ambicjami; czasem cena za próbę znalezienia swojej społecznej niszy okazuje się bardzo wysoka (jak w opowiadaniu o walce atarowców z commodorowcami).

Ich motywacja więc to z jednej strony próba dostosowania się do mainstreamowych oczekiwań i, co gorsza, odnalezienia w nich własnej drogi do szczęścia; z drugiej – próba podążania drogą tak nonkonformistycznie odmienną od tych oczekiwań, że jest to skazane na porażkę. Ciekawe przy tym jest całkowite pogodzenie ze światem. Bohaterowie usiłują jedynie zmienić swoje miejsce w układzie odniesienia, jaki stanowi świat, natomiast próby dokonania czynu zmieniającego sam układ odniesienia są poza ich horyzontem wyobrażeń. Nawet w świetnej końcówce, kiedy bohaterka podejmuje wreszcie próbę radykalnej zmiany swojego położenia, ogranicza się to do groteskowych poszukiwań „swojego prawdziwego ja“ według przepisów fundowanych przez machiny kapitalistycznego marketingu. Polityka pojawia się bodaj tylko raz, jako metonimia czegoś nudnego i alienującego, czym zajmują się inni.

Gdzieś tam oczywiście musi dojrzewać potencjał zmian, wspólnego działania, organizacji – dostępne przepisy na życie przestały dawać satysfakcjonujący efekt, a spełnienie się w tych nowych pozostaje niemożliwe w skostniałym społeczeństwie – jak na razie jednak zamiast myślenia o pospolitej rzeczy i działania dla jej dobra mamy zamknięte cztery ściany prywatności i wielką pustkę. Ta pustka jest najważniejszym tematem „Jetlagu“.

 

Michał R. Wiśniewski, „Jetlag”, Wyd. Krytyka Polityczna 2014

Symetryzm revisited

Diagnoza trapiącej mejnstrim choroby symetryzmu i prawdy leżącej po środku ma już parę lat, a mejnstrim ma wciąż na nią wyjebane i nie chce się leczyć. Grałem niedawno w žižuku – grę polegającą na odwróceniu, niczym prawdziwy Žižek, jakiegoś twierdzenia powszechnie uznawanego za prawdziwe i wymyśleniu zabawnego i odkrywczego uzasadnienia dla tego odwrócenia – i zdobyłem dużo punktów, zadając pytanie: a co, jeśli pozorne symetryczne traktowanie prawicy i lewicy, i ustawianie prawdy zawsze pośrodku pomiędzy stanowiskiem prawicy a stanowiskiem lewicy, w istocie służy maskowaniu głębokiej asymetrii w traktowaniu stron sporu politycznego przez mejnstrim?

 

Wyciągnąłem z pawlacza swój Zestaw Małego Freuda, odkurzyłem go i przystąpiłem do działania. Wyszło mi, że w mejnstrimie:

 

Prawica jest jak ojciec. Prawica pilnuje wartości, jest z natury surowa, czasem może z tą surowością przesadza, ale nie można jej mieć tego za złe: tak jest świat urządzony. Prawica obsztorcowuje, napomina, egzekwuje. Wymaga przestrzegania zasad, samodzielności, zaradności. Jeśli sobie nie radzisz, nie pomoże. Jeśli się nie dostosujesz do zasad, to tylko twoja wina. Operuje językiem twardych danych i cyferek. Cała władza jest w jej rękach.

 

Lewica jest jak matka. Jej zadanie to łagodzić surowość prawicy. Jest miła, dobra i łagodna. Przytuli do serca, spróbuje pojednać zwaśnione dzieciątka, pocieszy i pomoże, nawet jeśli to twoja wina. Jest miękka, wszystko wybacza. Operuje językiem miłości i zrozumienia. Nie ma praktycznie żadnej władzy.

 

No i teraz symetryczne ustawienie debaty w różnych sprawach służy nie tyle przyznaniu połowy racji lewicy, a połowy prawicy, ile porównaniu jednej i drugiej z wzorcami męskości i kobiecości. Porównanie to wypada z reguły niekorzystnie dla lewicy: skuteczne działania polityczne mają raczej charakter stereotypowo męski. W polityce lepiej się sprawdza język żądań, a nie próśb; postulowanie zasad, a nie prośby o wyrozumiałość.

 

Dlatego często można spotkać się ze stawianiem lewicy jako zarzutów kwestii, które prawicy uchodzą na sucho: a to że nie jest tolerancyjna wobec wszystkiego (szczególnie wobec braku tolerancji, zamiast wielkodusznie znosić dyskryminację i apelować do serca), a to że żąda pieniędzy (dla pracowników, zamiast zdać się na łaskę właścicieli i apelować do ich serc). To tłumaczy, czemu niezbyt poważna szarpanina z prawicowymi przebierańcami jest ciągle używana jako przeciwwaga dla powtarzanej co roku rozróby z udziałem kilku tysięcy osób i całej wzbierającej brunatnej fali: oto kobieta raz spróbowała być jak mężczyzna; nie można pozwolić na takie przekroczenie.

 

Palikot w wywiadzie, w którym stwierdził, że musi być chamem, spróbował to przełamać; zaczął od tłumaczenia się*.

 

*Proszę bez sporów o to, czy Palikot to prawdziwa lewica; może i nieprawdziwa, ale w mejnstrimie jest lewicą, a inną nie za bardzo mamy.

Antykonsumpcjonizm w służbie kapitalizmu

Krąży taka idea, że jest w świecie konsumpcjonizm i antykonsumpcjonizm, które w sercach naszych walczą o dominację. Konsumpcjonizm jest wspierany przez złe korporacje, które chcą tylko dobrać się do naszych pieniędzy; antykonsumpcjonizm natomiast to ideologia oporu, szlachetny bój z kapitalizmem. Konsumpcjonizm to McDonald’s, nowy ajfon co rok, wakacje w konglomeracie turystycznym za płotem i bez kontaktu z lokalsami, przemysłowy chów zwierząt i przeklejanie z Worda do Corela za szarą ścianką działową w korporacji. Antykonsumpcjonizm to slow food, stary telefon z wyłącznie rozmowami i smsami, wędrówki po Bieszczadach z gitarą, weganizm i rozwijająca praca w NGOsie, przynosząca pożytek ludzkości.

Taki ogląd sytuacji, współczesna reinterpretacja toposu walki materii z duchem, jest bardzo atrakcyjny; atrakcyjne jest, jak małym kosztem można stać się osobą etyczną; nawet nie stosując się w praktyce do antykonsumpcjonistycznych ideałów, szlachetnie jest wspierać je dobrym słowem. Mało kto przyzna się do konsumpcyjnego stylu życia; ideały trzeba mieć – celebryci, wiodący ostentacyjnie konsumpcyjne życie, będą często twierdzić, że nie zależy im na pieniądzach; istnieją formy antykonsumpcjonistycznej konsumpcji – np. bale charytatywne, na których konsumuje się, żeby pokazać, jak bardzo gardzi się konsumpcjonizmem. W teorii każdy jest antykonsumpcyjny. Takie postawienie sprawy jest rzecz jasna wspieraniem kapitalizmu – korzysta na nim jedynie The Man.

Oczywiście żeby z czegoś rezygnować, trzeba mieć z czego rezygnować. Każda konsumpcja ma dwa składniki, input i output: piniądze, które zarabiamy oraz piniądze, które wydajemy. Retoryka antykonsumpcjonistyczna jest niby skierowana głównie przeciwko wydawaniu: zamiast dążyć do nabywania jak największej liczby przedmiotów, mielibyśmy poprzestać na tym, co mamy. Co nieuchronnie prowadzi do pytania: co mamy? Antykonsumpcjonista typowy przywołuje w tym momencie straszaki – Kasię Tusk albo wspomnianego już bezimiennego pracownika korporacji, wypruwającego sobie żyły, żeby za gruby szmal handlować akcjami po 12 godzin dziennie: nie powinniśmy takich figur naśladować. Co jest jak splunięcie w twarz, bo wobec rosnącej prekaryzacji i rozwarstwienia dochodów coraz więcej ludzi musi tak czy inaczej pracować coraz więcej w coraz gorszych warunkach; nie żeby spełnić wygórowane zachcianki, tylko żeby w ogóle jakoś wyżyć. Mało kto ma wybór między odmóżdżającą korpopracą a ciekawą pracą marzeń; większość wybiera między odmóżdżającą korpopracą a żadną pracą.

Co więc mamy? Mamy jak najmniej zarabiać i się z tym godzić, bo głupio powiedzieć, że się chce mieć więcej. Wydawać i tak będziemy, bo jesteśmy nauczeni udawać, że mamy więcej niż mamy; że mamy wystarczająco dużo; że nie chcemy mieć więcej – w końcu nie mamy nastawienia konsumpcyjnego. Spytanie się kogoś o zarobki jest grubym nietaktem; o stanie posiadania innych wnioskujemy pośrednio, z tego co nam pokazują. Łatwo ten obraz fałszować – w moim otoczeniu: np. strategicznie kupionym iPadem; znane są przypadki, gdy jednorazowe wydanie 10 zyka na flaszkę odpowiedniego piwa miało moc przekonania, iż w ogóle nie zna się trosk materialnych! W ogłoszeniach o naborze do pracy nie podaje się widełek cenowych; na rozmowach kwalifikacyjnych zaniżamy swoje stawki, bo przecież musimy konkurować cenowo. Nie wypada się przyznać, że zarabia się mało, że pracuje się na oszukańczą umowę.

Antykonsumpcjonizm przyczynia się wręcz do sytuacji, że całe mnóstwo osób jest gotowe pracować za darmo: doktoranci, młodzi naukowcy, stażyści. Bo przecież zależy im na rozwoju, prestiżu albo dobru świata; na własne oczy widziałem, jak pewna znana poetka gorzko przeżywała, że wydrukowała wiersze w czasopiśmie wypłacającym honoraria autorskie, a nie w takim, gdzie publikuje się dla chwały poezji. Jakby sukces był czymś złym.

Dialektyka własności i krytyka własnościowego rozumu

Zabawne, jak dyskusje nad konkretnymi problemami odlatują w metafory, porównania i poszukiwanie ogólnych zasad pozwalających sprawiedliwie rozsądzić każdą sprawę. Nie wiem, czy to specyfika Naszych Czasów, czy zawsze tak było; próbowałem kiedyś tę sprawę jakoś opisać, ale z opisu jestem zadowolony tak sobie. Tak czy inaczej – zabawne, jak te metafory, porównania i poszukiwania mogą się całkowicie oderwać od materialnej rzeczywistości (sorki za namestyzm) dyskutowanej sprawy. Ostatnimi czasy widać to znakomicie w dwóch sprawach – squattersów i reprywatyzacji nieruchomości.

Ogólną zasadą jest w tym wypadku prawo własności, a na jego poparcie jest wizja squattersów wdzierających się spokojnemu mieszczaninowi do mieszkania, kiedy ten na chwilę spuści je z oka, i nakazujących mu wypierdalać. Nie ma znaczenia fakt, że squaty powstają nie w używanych mieszkaniach, lecz w pustostanach (zapraszam na spacer po mojej okolicy – to nawet nie połowa opuszczonych budynków w promieniu kilkuset metrów od mojego bloku, samo centrum Warszawy jak widać); ani fakt, że to samo prawo własności służy jako uzasadnienie w takiej właśnie sytuacji, gdy ktoś zajmuje budynek i każe jego dotychczasowym lokatorom wypierdalać – może to być znany warszawski kamienicznik chcący się pozbyć Jolanty Brzeskiej, a mogą to być pogrobowcy feudalizmu, chcący się pozbyć muzeum.

Teologiczna kuźnia kadr

Kuriozalne programy zajęć, zideologizowane tematy wykładów. Studia teologiczne przypominają bardziej pranie mózgów niż wyższą edukację

„Niezastąpioną rolę w procesie uzdrawiania homoseksualizmu odgrywa właściwie do tego przygotowany kapłan” – to fragment artykułu „Duszpasterstwo osób homoseksualnych. Nowe wyzwanie dla Kościoła w Polsce” opublikowanego w jednym z numerów periodyku „Warszawskie studia pastoralne”, na którego liście recenzentów znajdują się liczni wykładowcy teologii państwowych uniwersytetów.

Takim samym językiem, pełnym terminologii religijnej, a zarazem radykalnej ideologii, pisane są dziś nie tylko eseje,  ale też prace semestralne, roczne, magisterskie i doktorskie. Teologia usiłuje dziś stworzyć wrażenie, że jest jedną z dziedzin nauki. Władze wydziałów teologicznych jednak nie ukrywają, że tak naprawdę nie chodzi o wiedzę, ale o promowanie religii. Zamiarem Wydziału jest poświęcenie się „jako swojemu szczególnemu zadaniu promowaniu chrześcijańskiej wizji i zasad życia społecznego” – tak swój program zachwala Wydział Teologiczny Uniwersytetu Adama Mickiewicza.

Wśród wykładowców teologicznych znajdziemy księży katolickich. Studenci mogą uczestniczyć w zajęciach takich jak prawo kanoniczne, filozofia z punktu widzenia chrześcijaństwa czy teologia katolicka. – Teologia to dziś standard na większości zachodnich uczelni. W Polsce jest wyjątkowo potrzebna, ponieważ jak większość krajów postkomunistycznych mamy cały czas bardzo dużo do nadrobienia – tłumaczy jeden z uniwersyteckich wykładowców teologii.

– To hochsztaplerka połączona z praniem mózgów. Żyje z tego całkiem nieźle, podobnie jak z wydumanej  „niepoprawności politycznej”, spora grupa ludzi – ocenia Richard Dawkins, papież ateizmu.

Wykładowcy teologii przyznają, że większość studentów stanowią chrześcijanie, najczęściej sympatyzujący z Kościołem rzymskokatolickim. Osoby wykładające teologię, czasem nawet te z tytułami doktorskimi, zazwyczaj są aktywnymi działaczami radykalnych organizacji chrześcijańskich. Dlatego na stronach internetowych wydziałów teologii można znaleźć wezwania do uczestniczenia w obrządkach katolickich. – Pseudostudia teologiczne są skrajnie polityczne, służą wspieraniu jednej prawicowej opcji. Dziwię się, że polskie prestiżowe uczelnie otwierają drzwi dla takich ekstremistów – podsumowuje Dawkins.

[Notka na podstawie artykułu w „Rzeczpospolitej” autorstwa Wojciecha Wybranowskiego i Kamili Baranowskiej].

Czarny Dehnel, biały Dehnel

Ciekawą odmianę błędu etymologicznego zaprezentował tymczasem Jacek Dehnel w swoim tekście „Biali Murzyni i senzacja w Nev-Yersey” – odmianę estetyzującą. Naiwne utożsamienie Piękna z Dobrem przyczyniło się do powstania na świecie dużej ilości zła w najróżniejszej postaci – od porywających wierszy, które dopiero przy głębszej analizie odsłaniają złowrogie oblicze, przez katolicyzm po obozy koncentracyjne.

Dehnel, rozważając problematykę sposobu określania w języku polskim grup dyskryminowanych, zarysował analogię amerykańskiego słowa „nigger” do polskiego słowa „Murzyn” i zaraz ją obalił; szczególnie trudno to mu nie przyszło, bo analogia jest głupia; każda analogia między Polską a USA w tym względzie prędzej czy później okaże się porażkowa, bo o ile w Stanach rasizm i problemy mniejszości etnicznych były bardzo ważną kwestią od zawsze, to w Polsce nie mieliśmy jakiejś poważniejszej debaty na ten temat. No i populacja osób o ciemnym kolorze skóry jest w Polsce dosyć mała, więc kwestia „jak mówić, żeby nie wyjść na buca” jest gdzieś daleko na liście priorytetów; normy językowe wykuwają się w uzusie, a uzus jest mizerny.

Ale! Dehnelowa analogia jest szczególnie słaba: „nigger” to w większości amerykańskich dialektów najbardziej rasistowskie, a przy tym wulgarne słowo, jakie można powiedzieć; polskim odpowiednikiem byłby jakiś „czarnuch” czy coś takiego. Ale przecież i tak nie do końca.

Gdzieś w internetach i innych mediach tli się ciągle spór, czy słowa „Murzyn” w ogóle wypada używać; ja sądzę, że raczej nie jest zbyt fajne – przez to, że sugeruje, że kolor skóry to coś podobnego do narodowości (pisownia dużą literą jak „Polak”) i przez sporo niekoniecznie przyjemnych zastosowań i związków frazeologicznych. No ale znam też parę osób, które na pewno nie są rasistami, a mówią, że „Murzyn” brzmi im okej, więc nie chce mi się o to szczególnie kłócić. Nie wiem, jak mówiłbym o kolorze skóry w obecności kogoś, kto ma ją ciemną – bo nie znam nikogo takiego.

Natomiast Dehnel objaśnia, że słowo „Murzyn” jest okej, ponieważ stoi za nim piękna tradycja językowa i jest „wyjątkowe dla polszczyzny”, podczas gdy „nigger” zrodził się ze slangu na szlaku niewolników. To bardzo nieładnie, myślę. Odrzucać słowo nie dlatego, że teraz jest obraźliwe, tylko dlatego, że zrodziło się w cierpieniu. Całe języki rodziły się w cierpieniu , które są teraz ojczyste dla milionów osób, i raczej bez sensu byłoby je odrzucać – bo nie stoi za nimi piękna tradycja, tylko tradycja kolonizacji i niewolnictwa; jak i w przypadku samych African Americans i używanego przez wielu z nich dialektu. Słowo „zajebiście” przestaje być wulgarne, słowo „jebać” ciągle jest zajebiście mocne i nic się z tym nie da zrobić mimo wspólnego źródłosłowu. Słowa poruszają się kędy chcą na skali amelioracji/pejoryzacji i nie ma co nad tym wydziwiać.

Trochę mnie też boli Dehnelowa sugestia, że słowo „nigger” jest tym gorsze, że etymologicznie mieszane – „przefiltrowane przez francuski i angielski zwykłe hiszpańskie »czarny«” (a „Murzyn” to co? zwykła nazwa plemienia berberyjskiego przefiltrowana przez łacinę?). Zadziwia taki brak wrażliwości językowej; w tekście zahaczającym o rasizm może jednak zgrabniej byłoby nie rzucać tak lekko aluzjami do czystego bądź nieczystego pochodzenia i jego wpływu na wartość?