Walczę ze złem i zwiększam ilość dobra we wszechświecie.

zobowiązujący hejt

Teologiczna kuźnia kadr

Kuriozalne programy zajęć, zideologizowane tematy wykładów. Studia teologiczne przypominają bardziej pranie mózgów niż wyższą edukację

„Niezastąpioną rolę w procesie uzdrawiania homoseksualizmu odgrywa właściwie do tego przygotowany kapłan” – to fragment artykułu „Duszpasterstwo osób homoseksualnych. Nowe wyzwanie dla Kościoła w Polsce” opublikowanego w jednym z numerów periodyku „Warszawskie studia pastoralne”, na którego liście recenzentów znajdują się liczni wykładowcy teologii państwowych uniwersytetów.

Takim samym językiem, pełnym terminologii religijnej, a zarazem radykalnej ideologii, pisane są dziś nie tylko eseje,  ale też prace semestralne, roczne, magisterskie i doktorskie. Teologia usiłuje dziś stworzyć wrażenie, że jest jedną z dziedzin nauki. Władze wydziałów teologicznych jednak nie ukrywają, że tak naprawdę nie chodzi o wiedzę, ale o promowanie religii. Zamiarem Wydziału jest poświęcenie się „jako swojemu szczególnemu zadaniu promowaniu chrześcijańskiej wizji i zasad życia społecznego” – tak swój program zachwala Wydział Teologiczny Uniwersytetu Adama Mickiewicza.

Wśród wykładowców teologicznych znajdziemy księży katolickich. Studenci mogą uczestniczyć w zajęciach takich jak prawo kanoniczne, filozofia z punktu widzenia chrześcijaństwa czy teologia katolicka. – Teologia to dziś standard na większości zachodnich uczelni. W Polsce jest wyjątkowo potrzebna, ponieważ jak większość krajów postkomunistycznych mamy cały czas bardzo dużo do nadrobienia – tłumaczy jeden z uniwersyteckich wykładowców teologii.

– To hochsztaplerka połączona z praniem mózgów. Żyje z tego całkiem nieźle, podobnie jak z wydumanej  „niepoprawności politycznej”, spora grupa ludzi – ocenia Richard Dawkins, papież ateizmu.

Wykładowcy teologii przyznają, że większość studentów stanowią chrześcijanie, najczęściej sympatyzujący z Kościołem rzymskokatolickim. Osoby wykładające teologię, czasem nawet te z tytułami doktorskimi, zazwyczaj są aktywnymi działaczami radykalnych organizacji chrześcijańskich. Dlatego na stronach internetowych wydziałów teologii można znaleźć wezwania do uczestniczenia w obrządkach katolickich. – Pseudostudia teologiczne są skrajnie polityczne, służą wspieraniu jednej prawicowej opcji. Dziwię się, że polskie prestiżowe uczelnie otwierają drzwi dla takich ekstremistów – podsumowuje Dawkins.

[Notka na podstawie artykułu w „Rzeczpospolitej” autorstwa Wojciecha Wybranowskiego i Kamili Baranowskiej].


Podpalić demokrację

Co robi więc Grzegorz Sroczyński, nazywając samopodpalacza spod kancelarii premiera terrorystą? Oczywiście wyklucza go ze wspólnoty politycznej: jak naucza Slavoj Žižek, ujmując kwestię w kategoriach Laclauowskich, „»terroryzm« musi zostać wykluczony, aby mógł mieć miejsce agonizm sporu politycznego”[1]. Akt wykluczenia Andrzeja Ż. ze wspólnoty demokratycznej wiąże się ściśle z wykluczeniem „bezprawnych bojowników” spod obowiązywania prawa przez administrację Busha[2] (a potem Obamy); różnica jest wyłącznie ilościowa, nie jakościowa: Sroczyński nie jest w stanie zamknąć Ż. w obozie, a lajcikowe wykluczonko w felietoniku to maksimum tego, co może zdziałać. Ha, posłuchajmy: „Nie ma takich spraw, które w demokratycznym kraju dawałyby prawo do samospaleń. Bo w demokratycznym kraju wszyscy się umówiliśmy, że problemy rozwiązujemy inaczej”. Dzięki oznaczeniu Ż. jako terrorysty Sroczyński może odmówić mu podstawowego dla każdego przedstawiciela cywilizacji śmierci prawa do dysponowania własnym ciałem.

Wystarczy elementarna logika, aby zauważyć, że jest to paradoksalne: Ż., spalając się, został terrorystą, a jako terrorysta nie ma prawa do dysponowania swoim ciałem. Zanim się podpalił, był zwykłym obywatelem, miał więc prawo robić ze sobą, co chciał; kiedy zechciał się podpalić, stracił prawo do podpalenia się. Gra idzie o wysoką stawkę: o teh very istotę demokracji. Czyn Andrzeja Ż. był zagrożeniem dla liberalnej demokracji, ponieważ Tusk odwiedził go w szpitalu; dlatego Ż. powinien był powstrzymać się od próby samospalenia.

Samospalenia psują demokrację. „Znajdą się zapewne następni chętni” – przestrzega Sroczyński. Może się i znajdą (wątpię, nawet jeśli przyjąć propagowaną przez Orlińskiego sofciarską interpretację, wg której nie ma ryzyka epidemii samospaleń, a jedynie ryzyko epidemii bliżej nieokreślonych gróźb, że ludzie coś sobie zrobią), ale nie zgodzę się, że to ci chętni będą psuć demokrację: czyż bowiem gorliwość, z jaką politycy będą apelować o niewykorzystywanie polityczne tragedii, nie będzie świadczyć, że demokracja już jest popsuta?

Jeszcze dla edukacji: jak wam ktoś, drogie dzieciaczki, będzie mówić, że Ż. nie był prawdziwym samobójcą, bo prawdziwi samobójcy nie podejmują prób samobójczych, tylko od razu się zabijają, to mu nie wierzcie; warto sobie pomyśleć, że osobie planującej samobójstwo jest bardzo kurwa ciężko i raczej nie robi tego z jasnym umysłem oraz przejrzystym planem na przyszłość; raczej odwrotnie. Potencjalni samobójcy często mówią o swojej niechęci do życia, a nie idą i się spokojniutko wieszają. Zdecydowana większość osób podejmujących próbę samobójczą cierpi na zaburzenia psychiczne w czasie jej podejmowania. Parasamobójstwa (działania zbliżone do samobójstw, których celem jednak nie jest śmierć) też wskazują, że ktoś ostatnio jest w złej formie, i są najsilniejszym wskaźnikiem późniejszego podjęcia rzetelnej próby samobójczej. Nieładnie więc trywializować to, co zrobił Ż., bo się puszcza w świat chujowy mem, że jak ktoś chce się zabić, to po prostu to robi, a nie robi hece i cyrki[3].

Nie wierzcie też, jeśli ktoś wam będzie wmawiać, że wystarczy być pro-choice, aby nie mieć wpadki. To nieprawda! Bycie przyzwoitym człowiekiem nie zabezpiecza przed niechcianą ciążą, a aborcję nie zawsze jednak można i chce się mieć. Pamiętajcie o kondomach, męskich lub damskich!

I jeszcze rozstrzygnięcie sporu, czy Ż. był terrorystą, zostawione na koniec, bo to trochę nudne. No więc. Określenie „terroryzm” nie ma jakiegoś jasno zdefiniowanego znaczenia, więc nie można jednoznacznie ocenić, czy Ż. jest terrorystą: jeśli kierować się angielską wikipedią, raczej nie jest (Common definitions of terrorism refer only to those violent acts which are intended to create fear (…), are perpetrated for a religious, political or ideological goal, and deliberately target or disregard the safety of (…) civilians – Według powszechnie przyjętych definicji jako terroryzm określa się tylko te akty przemocy, które mają na celu wywołanie strachu, są popełniane z przyczyn religijnych, politycznych lub ideologicznych i są umyślnie wymierzone w cywilów lub są dokonywane bez zwracania uwagi na ich bezpieczeństwo) – zgadza się tylko punkt z celami; punkt ze strachem wymagałby rozszerzenia na ludzi bardzo strachliwych, punkt z cywilami – katolickiego pierdololo o życiu jako nienależącym do żyjącego, tylko Boga. Definicja z SJP jest kołowa i niech spada: działania pojedynczych osób lub grup usiłujących za pomocą aktów terrorystycznych wymusić na rządach państw określone ustępstwa. Terroryzm jest wtedy, jak jest akt terrorystyczny, super.

No ale jak to zwykle bywa, znaczenie słowa określa strona silniejsza; Sroczyński na razie jest jedyną osobą określającą Ż. jako terrorystę, więc nie ma racji.


[1] Czwarty wynik wyszukiwania terrorism inauthor:Žižek w Google Books, strona 46

[2] Pierwszy wynik wyszukiwania terrorism Žižek w Google

[3] Dysklejmer: to nie jest moja dziedzina specjalizacji; trochu tam wiem, ale niedużo, więc mogłem trochę namieszać; może Sophers zechce coś naprostować albo dorzucić.


Nienawiść do języka

Jak naucza Slavoj Žižek, ideologia często generuje swój własny eksces, który jest wprawdzie z tą ideologią niezgodny, ale też umożliwia jej trwanie. Doskonale widać to na przykładzie Tomka Terlikowskiego i w ogóle moralno-seksualnego nauczania Kościoła katolickiego: oficjalne, oświecone pierdololo o szacunku wobec Osoby, potępianiu grzechu, a nie grzesznika itp. jest realizowane przez hardkorowych, homofobicznie motywowanych wąsatych wujaszków, kiboli i innych rozbójników. Przypomnę, że Terlikowski był nawet szczerze zdziwiony, kiedy na stronie wspierania Tomka pojawiła się ostro homofobiczna retoryka, niemaskowana niczym nienawiść i agresja!

Podobnie jest z opresyjnym systemem poprawności językowej: profesor Bańko i ziomkowie siedzą sobie w Radach Języka Polskiego i po poradniach.pwn.pl, oglądają słowa ze wszystkich stron i subtelnie rozważają, co dopuścić, a co odrzucić. W imię czystości językowej są gotowi skazywać wybrane przez siebie słowa i formy na zagładę, ale czasem też wykazują się łaskawością, a ogólnie spora erudycja pozwala im czasem podsuwać rozwiązania prostsze i ciekawsze; stosunkowo mała ksenofobia oznacza, że niekiedy akceptację zyskują nawet formy przyniesione do literackiego polskiego z innych języków lub dialektów!

Tymczasem na ulicach walkę w ich imieniu prowadzą buce z bladym pojęciem i totalitarnym mindsetem, jak np. Segritta – osoba o tak rozrośniętym normocentryzmie, że nie jest w stanie moderować własnego blogaska bez spisanego regulaminu. Nienawiść do inności powoduje u nich chęć sprowadzenia Wszystkiego do BKŚ-owego wzorca, głupota uniemożliwia poznanie takich terminów, jak „synonim”, „dialekt”, „oboczność” czy „zmiana językowa”, a bezczelność sprawia, że są gotowi się z tą nienawiścią i głupotą obnosić.

W ramach tego obnoszenia Segritta napisała uo taką o gramatyczno-nazistowską notkę, a tam głupota na głupocie, zło na złu. Na samym początku sentyment za starymi dobrymi czasami, kiedy to wszystkim było trudniej, więc się bardziej starali; zaraz potem słowo zapisane jako „łidżet”; oczywiście dla kogoś rozsądnego to zupełnie jeden chuj, czy słowo pisze się „widget”, „widżet” czy „łidżet”, ale tu chodzi o preskryptywistkę, wannabe-purystkę. Czy dziwi, że Segritta, z wykształcenia filolog, nie wie, że ze względów historyczno-fonologicznych, z zastosowaniem uświęconych tradycją zasad tradycji, preferowany byłby któryś z dwóch pierwszych zapisów? Nie dziwi rzecz jasna, ale śmieszy, wrażliwszych może nawet OBUŻA.

Reszta notki jest niemal w całości jak parada bożocielna: Segritta chodzi po internetach i obnosi się z ciemnotą i zabobonem. Cztery przykłady; każdy inny, każdy głupi: reklama zilustrowana zdjęciem kogoś nieco androgynicznego – dowcipnie podpisana przez Segrittę „ha ha, transwestyta”; to chyba najgorsza bucoza z całej tej jej notki; czy to dziwne, że Segritcie, z zamiłowania psychologowi, nie chciało się z głupiej wikipedii doczytać trzech zdań o transwestytyzmie? Czy dziwi, że z zawodu kobieta renesansu po godzinach zajmuje się transfobią? Ha!

W kolejnym przykładzie Segritta daje upust swojej nienawiści do znaczeń przenośnych i ekonomii językowej: otóż twierdzi, że reklama tanich lotów „z Polski do Europy” sugeruje, że Polska w Europie nie leży. Nie bardzo w ogóle rozumiem, na czym jej zależy – takie sformułowanie jest krótkie i zrozumiałe; no i reklamowany Norwegian na swojej stronie startowej podaje Unię Europejską jako jeden z krajów do wyboru; no i ona myśli, że skąd podmiot liryczny tej piosenki szedł?

Następnie Segritta odważnie przechodzi do walki z pięknem i różnorodnością języków polskich, pastwiąc się nad jedną z ich najbardziej unikalnych cech: zdrobnieniami. Jasne, że nadużywanie zdrobnień bywa takie sobie, ale hejterzona przez Segrittę forma „sweterek” jest bardzo potrzebna: sweterek to co innego niż sweter, tak jak koszulka to co innego niż koszula, a spodenki to co innego niż spodnie. Wiem to nawet ja, znany z braku zmysłu modowego; ale skąd takie rzeczy ma wiedzieć człowiek w kapeluszu?

Krucjata przeciwko różnorodności trwa nadal w kolejnym przykładzie – Segritta walczy ze słowem „przeglądnąć”. „Wzbogaciliśmy się o nowe słowo. »Przeglądnąć«” –stwierdza ironicznie i z humorem. Chyba ty się wzbogaciłaś, Segritto, bo ja, Kraków i słownik języka polskiego znaliśmy je od dawna. No i to jest chyba najkomiczniejsze – tępe, kipiące nienawiścią, bezczelne buce nie są w stanie zastosować się do swoich własnych, niewysokich przecież (bo ich stosowanie ma na celu maksymalne sproszczenie języka naturalnego i wyeliminowanie z niego kreatywności) standardów.

PS Posłużyłem się materiałami z profilu Segritty na stronie żenowej konferencji blogonautów, w której brała udział.

PS2 W komentarzach pod omawianą notką jest jeszcze więcej żeny.


Sztuka gaśnięcia

Rocznica konania papieża, tadam. Zdaje się, że w tych okolicach 6 lat temu wszedł już na ostatnią prostą i wszędzie go było pełno. W związku z tym pojawił się taki pomysł, że publiczne umieranie papieża było Świadectwem w opozycji do dominującego hedonizmu, spychającego śmierć tam, gdzie niewidoczna, że przywróciło istnienie śmierci i cierpienia naszej świadomości, i takie tam. Najpełniej wyraził to przepiękny poeta Tadeusz Dąbrowski w głośnym wierszu o papieskiej ślinie:

Papieżowi ślina kapie
podczas głoszenia homilii

A kamerzysta zmieszany
ucieka pod niebo (…)

Zrób zbliżenie na ślinę
wsiąkającą w ornat.

Zbliżenie na tyle duże
by przywracało wzrok.

Takie stawianie sprawy jest oczywiście podłe. Jak każdy człowiek, znałem parę osób, które potem umarły: niektóre po długim konaniu, inne w jakże radosnym maju, jednego chłopaka piorun trafił, kiedy krowę przed burzą sprowadzał z pola, komuś syn-lekarz załatwił wycięcie chyba wszystkich wnętrzności, żeby przedłużyć życie o parę tygodni, sąsiad uciekł ze szpitala psychiatrycznego w grudniu w samej piżamie, trafił do nas do domu i mama dała mu swój kożuch; a on się w tym kożuchu poszedł i powiesił, znaleźli go na wiosnę. Afazje, stomie, domy starców, standard, przecież wszyscy to znamy.

O ile pamiętam, nikt ze znanych mi umierających nie miał pod oknami tłumu fanów ani nawet własnych lekarzy czy pielęgniarzy. A pamiętacie, jak papieżowi zrobili już tracheotomię i puszczali taką mszę czy coś, że on siedział w oknie i poruszał ustami, a głos leciał z offu. Pewnie z parę osób też chciałoby zrobić na pożegnanie taki show, ale jakoś się nie złożyło. Nie wiem jak Tadeusz Dąbrowski i jego ziomowie, ale ja raczej nie potrzebuję oglądać cierpienia i zniedołężnienia obcych ludzi w luksusowych warunkach, żeby wiedzieć, że ja i wszyscy, których znam, zejdziemy w mało apetyczny sposób, robiąc przedtem nieprzyjemne zamieszanie naokoło.


Aborcja Najfeld

Gorzkie żale, jakie Joanna Najfeld wylewa w związku z procesem z Wandą Nowicką, są zawsze arcydziełami butthurtu. Okazuje się, że tym razem Cywilizacja Śmierci zastosowała tak wyrafinowaną torturę, jak wyznaczenie Środy Popielcowej (wtf, jaka Środa Popielcowa, co to takiego, huh?) na datę kolejnej rozprawy.

Mimo butnych zapowiedzi („jak lewica rozpala stosy” w podtytule strony) relacje Najfeld są okropnie mało dramatyczne – wot proces jak proces, coś tam się dzieje, wlecze się, nudy. Pewnie dlatego czasem do newsów dołączane są propagandówki – był dramatyczny apel w sprawie krzyża pod Pałacem Prezydenckim, szkalowanie Polski jako kraju totalitarnego, taki tam katostandard. Propagandówka w ostatnim newsie też od katostandardu nie odbiega – głównie jest poświęcona powieleniu memu o powiązaniu niekaralności aborcji z komunizmem i nazizmem oraz w ogóle z totalitaryzmami.

(Trochę Cpt. Obvious warning, no ale co się zrobi? Trzeba tłuc, tłuc, tłuc).

Jak było naprawdę, można sobie sprawdzić bez większego wysiłku, w skrócie: ściślejsze ustawy antyaborcyjne to XIX w., ich luzowanie to w niektórych krajach lata 30., w większości – połowa/druga połowa XX w. W Związku Radzieckim owszem, Lenin wprowadził dopuszczalność aborcji, ale potem, w 1936 r., Stalin wziął i niemal całkiem jej zakazał; w 1955 r., w okresie odwilży, aborcja znów stała się dozwolona. W Polsce podobnie – po II wojnie aborcji zakazano, w 1956 r. ponownie dopuszczono. Tyle Związek Radziecki; gdyby chcieć to podsumować w stylu Najfeld: „Jak więc widać, komunizm w swojej najbardziej totalitarnej, zbrodniczej wersji jest nieodwołalnie powiązany z zakazem aborcji” (wymagałoby to oczywiście przemilczenia komunizmu w wersji azjatyckiej, ale co tam).

Z III Rzeszą jest trochę skomplikowaniej. Najpierw trzeba przypomnieć, że naziści, podobnie jak katolicy, uzurpowali sobie prawo do określania, czyje życie zasługuje na ochronę, kierując się głównie absurdalnym i arbitralnym kryterium pochodzenia (z pominięciem takich kwestii, jak świadomość, zdolność odczuwania bólu itp.). Pełne prawo do życia przysługiwało oczywiście tylko nosicielom krwi aryjskiej dobrej jakości (homoseksualiści, niepełnosprawni, chorzy psychicznie byli prześladowani też ze względów eugenicznych). I jak się można spodziewać – zakazane było przerywanie ciąż „rasowo cennych”; życie Aryjczyków miało być chronione od poczęcia.

Dobrrra. To teraz zobaczmy, jak się do rzeczywistości ma wysnuty przez Najfeld wniosek o korelacji totalitaryzmu z dopuszczalnością ciąży. Totalitaryzmów jakoś niedostatek ostatnio, więc musimy się zadowolić reżimami autorytarnymi; to nic, że rzut oka na tabelkę w wiki:

wskazuje, że korelacja jest bardziej z geografią niż ustrojem; weźmy dziesięć najmniej demokratycznych państw i zestawmy dopuszczalność aborcji na ich terenie. Na podstawie Democracy Index i artykułu w Wikipedii:

Kraj Aborcja na życzenie
Korea Północna Tak
Czad Nie (tylko zdrowie fizyczne)
Turkmenistan Tak (pierwszy trymestr, różne względy do drugiego)
Uzbekistan Tak (pierwszy trymestr, różne względy do drugiego)
Birma Nie (tylko zagrożenie dla życia)
Republika Środkowoafrykańska Nie (tylko zdrowie fizyczne)
Gwinea Równikowa Nie (tylko zdrowie fizyczne)
Arabia Saudyjska Nie (zagrożenie dla życia w pierwszym trymestrze)
Libia Nie (tylko zagrożenie dla życia)
Iran Nie (tylko zagrożenie dla życia)

Ojej, Najfeld bredzi, foka płacze, Boże! jaki żal.


Antysemityzm w liczbach

Przez media przetacza się dyskusja w związku z planowanym wydaniem książki Jana Tomasza Grossa, w której powinna była znaleźć się m.in. odpowiedź na ważkie pytanie, czy rabowanie grobów jest takim samym złem, jak mordowanie, jak również historia ratowania Żydów przez Kościół katolicki, ale wskutek błędnej decyzji autora znajdzie się jedynie opis wzbogacania się Polaków na mieniu należącym do pomordowanych Żydów. Niestety wiele osób zabierających głos nie ma szacunku do faktów, świadomie je przeinacza lub pomija. Przygotowałem więc pomoc wizualną, podsumowującą fakty liczbowe dotyczące antysemityzmu różnych grup osób:

Wykres przedstawia liczbę Żydów uratowanych w czasie II wojny światowej. Jak widać, najmniej antysemickimi grupami byli Polacy i Kościół katolicki, którzy uratowali odpowiednio BARDZO DUŻO i W CHUJ Żydów. Trzecią pozycję zajmują Niemcy. Wielu czytelników zapewne oburzy się, że przecież to Niemcy odpowiadają za Holocaust. To prawda, to nie powinno nam jednak zasłaniać faktów. Z całą pewnością wielu Niemców ratowało Żydów, tej informacji brakuje jednak w większości książek poświęconych Zagładzie.

Bardziej antysemiccy od Polaków, Kościoła i Niemców byli Duńczycy, którzy uratowali zaledwie ok. 8 tys. Żydów mieszkających w Danii. Jeszcze gorszymi antysemitami w czasie wojny okazali się Paragwajczycy. Liczba uratowanych przez nich Żydów jest minimalna, być może nawet zerowa. Najgorszym antysemitą w tym zestawieniu jest Jan Tomasz Gross, który jako urodzony po wojnie z całą pewnością nie uratował w jej czasie ani jednego Żyda.


Polska: powieść przygodowa

Hejterzę od jakiegoś czasu podręczniki do historii. Znaczy możliwe, że kiedy skończyłem liceum, zaszła jakaś megazmiana w sposobie nauczania historii, ale wątpię, a nawet jeśli, to i tak mnóstwo ludzi wyniosło ze szkoły sposób patrzenia na historię, który hejterzę.

Hejterzę przedstawianie historii w konwencji przygodowej: główną bohaterką jest Polska (rok ur. 966), mająca liczne przygody, przechodząca konflikty wewnętrzne, wdająca się w spory z innymi bohaterami opowieści. Bohaterowie głównie się biją i zabierają sobie dobytek, czasem się dogadują albo handlują ze sobą – ale ciągle podmiotami działania są państwa. Ważnym obiektem fapania jest tzw. interes Polski, rozłączny od interesu jej mieszkańców czy choćby Polaków: lud najczęściej nie ma pojęcia, jaki jest interes Polski; szlachta ma czasem przebłyski wiedzy o tym interesie; królowie czasem o niego dbają, ale nie zawsze przecież. Jeśli nawet lud, szlachta albo królowie znają akurat ten interes, to często i tak mu się sprzeciwiają, bo przecież ich interesy są inne.

Z podręcznika historii dowiedziałem się więc na przykład, że Polska za namową Bolesława Chrobrego powiększyła swój majątek o Grody Czerwieńskie. Ale do tej pory nie mam pojęcia, na czym polegało polskie posiadanie tych grodów: czy Chrobry zainstalował tam jakąś swoją administrację państwową? (Czy Chrobry miał właściwie jakąś administrację państwową?) Czy pobierał podatek (W jaki sposób Chrobry pobierał podatek?) Czy tylko uzyskał hołd lenny od miejscowych książąt czy jak im tam było? Co o tej całej sytuacji myśleli mieszkańcy Grodów Czerwieńskich? Czym się zajmowali? Czy wyznawali jakąś religię? Jakim mówili językiem?

Taka wizja historii, fachowo nazywana „Europa Universalis”, sprawia, że ludzie myślą, że państwo Mieszka, z którym nie mamy wspólnych ani obyczajów, ani ustroju, ani języka, to ten sam kraj, w którym mieszkamy obecnie, tyle że dawniej, z czego wynika, że krzywdy, jakie głównej bohaterce wyrządzili bohaterowie poboczni (w literaturze przygodowej musi być bohater pozytywny i konflikt z bohaterami negatywnymi; konflikt jest przecież ciekawszy od zgody), to krzywdy wyrządzone państwu, którego jesteśmy obywatelami. Z drugiej strony mało kto zwraca uwagę, że przez prawie całą historię „Polski” zdecydowana większość osób mieszkających w tym państwie miała zdecydowanie w dupie zmiany jego zasięgu terytorialnego i imię brodatego dziada, który akurat czerpał z jego istnienia największe korzyści. Mało kto zwraca też uwagę, że przez kilkaset lat było to państwo zamieszkałe w większości przez niewolników. Ale to nie ma znaczenia, liczy się wyrazista, autentyczna bohaterka. Niezależna w swoich działaniach.

Ale! Nie piszę tego tak sobie historiozoficznie, tylko z wyraźnym zamiarem obrzydzenia niepodległości Polski i wybielenia PRL-u. (Polski i PRL-u, ha!). Otóż krystalizacja tej noci nastąpiła, kiedy po drodze do kibelka zgarnąłem stojącą na półce książkę „Historia Polski 1914-1993” autorstwa Wojciecha Roszkowskiego, otworzyłem ją na chybił-trafił i przeczytałem zdanie: „Zarzucano kardynałowi Wyszyńskiemu działania rzekomo sprzeczne z interesem Polski”.


Teraz żołnierzowi „nikt nie podskoczy”

Minister obrony narodowej Bogdan Klich jest przekonany, że jasne określenie zasad zabijania na misjach i zapisanie ich w akcie prawnym rangi ustawy to sprawa niezwykle istotna dla żołnierzy i ich dowódców. – Jeśli żołnierz zabija w jasno określonych ramach prawnych, to „nikt mu nie podskoczy” – dodaje.

ZOBACZ TAKŻE

* Kiedy, kogo i dlaczego może zabijać polski żołnierz
* Kiedy polski żołnierz może zabić dziecko?

Podpisana w połowie grudnia przez prezydenta Bronisława Komorowskiego nowela ustaw – o powszechnym obowiązku i zasadach zabijania przez Siły Zbrojne poza granicami państwa – określa m.in. zasady „wyprzedzającego” zabijania, a więc nie tylko w odpowiedzi na bezpośrednią napaść. Ma to szczególne znaczenie np. przy zabijaniu zamachowców-samobójców, umieszczających na sobie ładunki wybuchowe lub wykorzystujących do zabijania środki transportu.

Większa swoboda i poczucie bezpieczeństwa

– Po raz pierwszy zasady zabijania w czasie walki mają swoją sankcję ustawową; w oparciu o nią można tworzyć tzw. ROE (ang. rules of engagement, zasady zabijania) dla poszczególnych misji – podkreślił szef MON.

Jego zdaniem, zawarte w ustawie rozwiązania dają żołnierzom większą swobodę zabijania i większe poczucie bezpieczeństwa.

– Jeśli żołnierz zabija w jasno określonych ramach prawnych, to „nikt mu nie podskoczy” i nikt nie powie, że w sposób nieuprawniony i nieuzasadniony – dla rewanżu, bądź z jakichś innych powodów – zabił – powiedział Klich.

W ocenie ministra, nowela stanowi ważne uzupełnienie systemu prawnego. Dotychczas podstawą prawną regulującą zasady i warunki zabijania przez polskich żołnierzy poza granicami państwa były ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz akty prawne wydane przez komórki organizacji międzynarodowych, którym polskie jednostki były podporządkowane w czasie operacji wojskowych (np. NATO).

– Teraz zasady zabijania w przypadku każdej operacji będą wypadkową mandatu misji i naszych regulacji – podkreślił Klich.

Zabijanie w sposób adekwatny do zagrożenia

Ustawa upoważnia szefa MON do określania indywidualnych dla każdej operacji zagranicznej tzw. ograniczeń narodowych. Umożliwiają one każdorazowe dostosowanie zasad zabijania przez wojsko do różnego typu zadań oraz różnych warunków ich realizacji.

Według nowelizacji siły zbrojne mają prawo zabijania w sposób „adekwatny do zagrożenia” oraz zgodnie z zasadami określonymi w umowach międzynarodowych.

Żołnierze mają prawo do zabicia m.in. w celu odparcia zamachu na życie, zdrowie lub wolność, zabicia osoby niepodporządkowującej się wezwaniu do porzucenia broni, osoby, która usiłuje przemocą odebrać broń żołnierzowi czy osoby próbującej zabić żołnierzy należących do jednostki wojskowej polskiej lub sojuszniczej.

Źródło.

„”


Honor, odwaga, poświęcenie

Że wojna jest absurdem, to nie trzeba nikogo przekonywać; jeśli ktoś uważa inaczej, to nie przekonywać trzeba, ale tłuc. Dwie obserwacje tylko na ten temat: jeśli zastosować prawicowe rozumienie prawa, każda wojna jest ludobójstwem, bo przecież chodzi w niej o wyniszczenie całej grupy ludzi – wrogiej armii. Oraz: przewija się taki motyw, żeby wojnę toczyć pięknie, z honorem, a wroga cenić i szanować. Jak na przykład opisano to tutaj; za dnia wojujemy, wieczorami spotykamy się w kantynie z ludźmi, do których przed chwilą strzelaliśmy, aby kulturalnie zagrać w wista i wymienić się anegdotami, bo w końcu wojna to taka piękna gra. Możemy się wzajemnie zabijać, ale na Boga! Róbmy to grzecznie! Krejzolstwo, nie?

Wojna jest jak filmy Roberta Rodrigueza: póki trwa, jest radość, a przynajmniej sens, ale jak się skończy, zostaje tylko brudny ciulik. Zabijanie jako takie ciągle jeszcze uchodzi i nie ma z nim większego problemu, no ale niektóre rzeczy trudniej wybaczyć, nawet jeśli jak raz jest to wojna, w której niby można powiedzieć, kto był gud, a kto bed gajem. W przypadku polskiej wojny w Afganistanie jest jeszcze śmieszniej, bo oficjalnie jej nie ma, więc nawet i tego zabijania nie ma, przynajmniej nie w naszym wykonaniu. What goes in Afghanistan, stays in Afghanistan. Ktoś w ogóle wie, czym się nasi wojacy tam zajmują? Za ile trupów odpowiadają? Reportaże, jakie mi się zdarzyło czytać, to jakieś dziwaczne opowieści o spokojnym życiu misiów, którym czasem jacyś niedobrzy panowie nie wiadomo czemu domy moździerzem ostrzeliwują. Albo wysadzają samochody, ale to problem i tak mniejszy, niż wyznanie rapera Eldo (jeśli komuś się chce, to może doczytać, że haubice służą do odstraszania, a żołnierze są difoltowo heterospanikowani, i pewnie jeszcze sporo lulsów, ale mnie się po tych dwóch odechciało).

Na wakacjach w Gruzji i Armenii bywałem na obszarach, gdzie jeszcze 20 lat temu była wojna, i w pobliżu obszarów, gdzie wojna była dwa lata temu. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy: wiecie, czemu w Armenii nie ma Azerów? Ktoś mógłby pomyśleć, że zostali wypędzeni, albo że oprócz zwykłego zabijania ludzi w mundurach, co jest OK, były też jakieś nie-OK wypędzenia ludzi bez mundurów. Taki ktoś nie miałby racji: otóż pewnego razu azerscy imamowie stwierdzili, że pora się zbierać. Powiedzieli więc Azerom – każdy w swojej wiosce – że nie będą już mieszkać w Armenii, tylko przewędrują do Azerbejdżanu. No i przewędrowali, a wiem to, bo powiedział mi, ha!, taksówkarz, kiedy przejeżdżaliśmy przez puste azerskie wioski. W Gruzji natomiast, przejeżdżając przez puste wioski osetyńskie, mieliśmy okazję wysłuchać, że Gruzini nade wszystko miłują pokój i są braćmi ze wszystkimi narodami oprócz Rosjan.

I tak mnie uderzyło, że afgańskie wioski mogą wyglądać podobnie do pewnej wioseczki, w której robiłem zdjęcia owcom, a do której podróż z sąsiedniej wioseczki, odległej o ok. 50 km, zajmuje jakieś 5 godzin. Do której to z kolei sąsiedniej wioseczki podróż z metropolii Zugdidi, odległej o ok. 100 km, zajmuje jakieś 6-8 godzin. Oto i ta wioska:

Niezła wioska do przepierdolenia, nie? Tyle że w Nangar Khel chyba nie ma zabytków, takich jak te tam wieże, więc problem mniejszy.

A tu wioska z bliska:

Oraz zdjęcie z codziennego życia żołnierzy w Afganistanie:

Zdaje się, że miałem rację z tym podobieństwem.

What goes in Afghanistan, stays in Afghanistan, chyba, że ma się szczęście jechać w pociągu w towarzystwie byłego żołnierza polskiego kontyngentu w otoczeniu urzeczonych poborowych służby zasadniczej: po jakiejś godzinie opowiadania mistrzowskich anegdot można usłyszeć taki dialog:

– Słuchaj, a zabiłeś ty kiedyś człowieka?
– Nie pytaj…
– Szanuję cię! Szanuję cię, jak ojca nie szanowałem!


Być mężczyzną to być bucem

Być mężczyzną to być bucem. Buceria do tego stopnia przenika ideę męskości, że trudno nawet poddać męskość krytyce od wewnątrz, nie popadając w bucerię. Wystarczy chwila nieuwagi, aby osunąć się w opowieść o tym, jak to trudno być mężczyzną, a takie opowieści paradoksalnie służą wzmacnianiu patriarchalnej, męskiej bucerii. Mam takie wstydliwe wyznanie do poczynienia: na studiach, na zajęciach z tłumaczeń ustnych, mieliśmy taki system, że każdy przygotowywał jakiś tekścioszek, który kto inny potem przekładał na obce. Nie byłem wtedy jeszcze feministką, ale coś powolutku zaczynało mi świtać, i byłem jak raz wciągnięty w artykuł „Mężczyzna znika z horyzontu” z tego numeru „Czasu Kultury”. No więc go zreferowałem – oczywiste tezy o tym, że mężczyźni wykonują niebezpieczne zawody, giną na wojnach, padają ofiarą przemocy, siedzą w więzieniach i ogólnie mają przesrane bardziej niż kobiety – a prowadzący zajęcia wziął do tłumaczenia koleżankę znaną z feministycznych zapatrywań. Wot takie trobny prztyczek, jakich mnóstwo musi znosić feministka, szczególnie płci żeńskiej. Strasznie mi wstyd teraz, że coś takiego zainicjowałem; na szczęście Anka w ostatecznym rachunku niezbyt się tym przejęła i went on to make a career. Anko, przepraszam Cię!

Teraz jestem już mądrzejszy i wiem, że opowiadający historie z serii „mężczyźni majo gorzej” zatrzymują się o krok przed kluczową refleksją: to właśnie mężczyźni odpowiadają za to, co sprawia, że rzekomo mają gorzej. Męskość jest płcią w kryzysie: klasyczny, XIX-wieczny model męskości, formowany równolegle z nacjonalizmem, został pozbawiony monopolu na to, co fajne. Dla każdego, kto nie jest bucem, jest zupełnie jasne, że kobiety mogą robić wszystko, co mężczyźni rezerwowali dla siebie i na czym budowali swoją władzę i mieć wszystkie powiązane z tym cechy. To, co zostało charakterystyczne dla męskości, mówiąc oględnie jest bardzo kiepsko dopasowane do, ekhem, wyzwań współczesności, a mówiąc wprost – jest czystej wody bucerką. Uważam, że ostatnie cechy, na które mężczyźni (czy też „męskość”) zachowują mniej albo bardziej ścisły monopol, to agresja i jej odwrotność – strach.

Mężczyźni od małego są socjalizowani do bycia bucami, a bycie bucem ma służyć ochronie męskości. Męskość jest stale zagrożona, trzeba ją chronić, przed agresją innych mężczyzn: nie być męskim to znaczy być obiektem kolonizacji czy agresji innych mężczyzn, być czymś takim, jak – o Borze! – kobieta. Aby chronić męskość, trzeba być stale czujnym. Nie byłem nigdy kobietą ani dziewczynką, ale z tego, co dowiedziałem się od różnych mądrych ludzi, ochrona kobiecości również wymaga ciągłej czujności, ale myślę, że jest pewna różnica. Zasady, których dziewczęta i kobiety muszą przestrzegać, aby być dziewczęce czy kobiece, mają z reguły na celu uprzyjemnienie życia wszystkim naokoło: żeby się umyć, posprzątać, nie bić się, nie krzyczeć, siedzieć z nóżkami razem, dogadać się i co tam jeszcze. Chłopcy i mężczyźni trochę odwrotnie: uczą się kontrolowania głównie zewnętrza, narzucania swojego zdania, ciągłej, głośnej obecności, ciągłego udowadniania swojej wyższości. Jeśli przestaną, przestają być męscy, aua, teh drama.

Przedmiotem tego strachu i agresji jest przeważnie męskość własna i cudza. Nie wiem do końca, skąd pomysł, że męskości trzeba ciągle bronić. Gdybym lubił psychoanalizę albo psychoewolucjonizm, tobym wymodził coś w rodzaju: „jądra, stanowiące jądro męskości, są stale narażone, tak więc sama męskość też jest narażona”. Ale że nie jestem, to myślę, że tak się jakoś złożyło: skoro ideał męskości powstawał w ścisłym związku z ideami nacjonalizmu, a państwo narodowe potrzebowało stałego zagrożenia, przed którym mogłoby bronić swojej istoty, to i męskość potrzebuje stałego zagrożenia. Ale nie wiem, tak sobie tylko myślę.

Tak czy inaczej, u podstaw męskości leży myślenie paranoiczne, a strach i agresja prowadzą do mniejszych i większych bucerek: jak w autobusie czy pociągu siedzi męski mężczyzna, to się rozkracza – dokonuje agresji wobec albo kolonizacji otoczenia, bo inaczej byłby niemęski. Jak mężczyzna czegoś nie rozumie (przykład z mojej bucerskiej przeszłości, a teraźniejszości mojego starszego brata: sztuki), to nie może na tym niezrozumieniu poprzestać; niezrozumienie jest oznaką słabości, słabość jest niemęska, męskość jest zagrożona, trzeba ją obronić: obśmiać to, czego się nie rozumie. Jak ktoś stojący w kolejce do kebaba przed mężczyzną nielubiącym ostrego zamówi ostry sos, mężczyzna ma problem: jedzenie ostrego sosu to dowód siły, siła jest męska, trzeba ostre sosy do kebabu poddać fundamentalnej krytyce. Albo samemu też zamówić ostre. Ktoś ma hobby inne niż moje, ale podobne? Szybko, trzeba zdobyć przewagę! Każdy element otoczenia można oznaczyć jako męski albo niemęski, bo też każdy element może zostać wykorzystany w walce o męskość: komputer, samochód, kolor, jedzenie, sposób odchudzania, U name it.

Kiedy na panelu o literaturze w internecie, w którym uczestniczy 5 mężczyzn i 5 kobiet, faceci okrutnie się przekrzykują, nie słuchają, nie dopuszczają kobiet do głosu i pierdolą głupoty, to nawet nie dlatego, żeby uważali, że „blog jest rodzajem pamiętnika” to opinia, którą warto wygłosić. To agresja wynikająca ze strachu.

PS
Dziękuję za pomoc Astragalizo.